wracaj ze mną. Teraz na górze na całą zimę Szatan tylko jest panem pustyni.
Rozalindo jednak musiał jechać na spotkanie szatana, ażeby go ułagodzić. Pojechał tedy mimo wszystko dalej, dosięgnął granic straszliwej Puny i wkroczył na niezmierzoną pustynię, pozbawioną wody i roślinności. Dodawał sobie otuchy, porównywując swoją podróż obecną z tą, którą odbył przed dwoma laty. Teraz nie był sam, posiadał muła, niosącego na grzbiecie zapas żywności na cały miesiąc, i, zamiast wlec się piechotą, mógł, mimo znużenia zwierzęcia jechać na nim do końca... Nie brał tylko pod uwagę faktu, że jeżeli w pierwszej podróży brakło mu żywności, posiadał zapas koki, a raczej zapas sił zdrowej młodości, który roztrwonił w przeciągu dwuletniego pobytu nad morzem.
Owiały go lodowate podmuchy wiatru, wzniecone, jak się zdawało, skrzydłami szatana, pana pustyni, o którym mówił indjanin. Zdarzało się, że muł, nie mając sił oprzeć się huraganowi, odmawiał posłuszeństwa.
Rozalindo wówczas przytulał się do boku zwierzęcia, aby nie być przewróconym i porwanym przez wicher. Potem bódł muła końcem noża i zmuszał posuwać się naprzód.
Jechał przed siebie jak lunatyk. Cała jego wola była ześrodkowana na jednym punkcie: dotrzeć za jakąbądź cenę do mogiły Correa. Całemi dniami nie tknął pożywienia — nie odczuwał głodu, a szkoda czasu na zatrzymywanie się dla posiłku. Chleb swój, oddawał mułowi, karmiącgo obficie owsem, którego zapas wiózł ze sobą w sakwach za siodłem. Byle naprzód!
Aż pewnego dnia muł przyklęknął na przednie kolana? zwalił się na bok. Nie pomogły razy i kłucie nożem — muł nie powstał więcej. Rozalindo ruszył dalej piechotą. Słaby i pozbawiony osłony, jaką dlań stanowiło ciało muła, puścił się naprzód naprzekór wichrom, które
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/127
Ta strona została przepisana.