biły go po twarzy tumanami ostrego piasku. Kilka razy, niezdolny stawić czoła potędze wiatru, padał bez sił na ziemię.
Nie mogąc ustać na nogach, posuwał się naprzód na czworakach. Skorzystał z dłuższej przerwy między dwoma podmuchami huraganu, aby czas jakiś biec naprzód. Po pewnych szczegółach krajobrazu rozpoznał bliskość upragnionej mogiły.
Czuł, że zbawienie jego polega na tem, aby iść wciąż naprzód. Lodowaty chłód płaskowyżu przenikał go do szpiku kości, ręce zesztywniałe odmawiały posłuszeństwa, oddech zamarzał na ustach, wąsy i brodę pokryła skorupa lodowa. Całe ciepło życiowe ześrodkowało się w głowie i nogach.
Rozpoznał już szereg głazów, podobnych do starego muru, stos kamieni, przykrywających mogiłę, dwa kloce ukrzyżowane...
Kiedy Rozalindo dowlekł się wreszcie ostatkiem sił do mogiły, huragan wzmógł się nanowo. Ale nie obchodziło go to wcale.
U stóp krzyża dostrzegł puszkę do zbierania jałmużny z kamieniem na dnie, jak przed dwoma laty, tylko nieco rdzy na niej przybyło.
Zanim przemówił do zmarłej, chciał zdjąć kapelusz. Ręce jednak, zupełnie zesztywniałe, odmówiły posłuszeństwa. Usiłował przemówić — pomimo nadludzkich wysiłków, jednak żaden głos z jego warg się nie wydobył. Nie przywiązywał do tego większej wagi. Myśl jego nie pozostała niemą — a to wystarczało, aby go usłyszała zmarła.
— Oto jestem, Pani, — mówił w myśli — Spóźniłem się, lecz bez mojej winy. Wiesz o tem dobrze, Ty i Twoje dziecko. Przynoszę Wam pożyczone pieniądze wraz z przyrzeczonym procentem — czterdzieści pezos. Nie mogłem przynieść więcej.
Usiłował wydostać pieniądze z trzosa, skostniałe ręce odmówiły jednak posłuszeństwa. Stopniowo pa-
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/128
Ta strona została przepisana.