swych tytułów szlacheckich jak z ilości posiadanych miljonów. „Bawmy się bracia, mówił, bo dzisiaj jest nasze, a jutro nie do nas należy i trzeba będzie śmierci zajrzeć w oczy”.
Wszyscy ci ludzie, którzy zrobili z życia swego ofiarę bladej bogini — śmierci — wychylają chciwie puhar rozkoszy, śmieją się, piją, śpiewają i ściskają kobiety jak marynarze, spędzający jedną noc na lądzie, — a o świcie mający wyruszyć na spotkanie huraganu.
Obaj serbowie są młodzi i zdają się zadowoleni z tego, że tragiczne losy ojczyzny rzuciły ich do tego Paryża, o którym marzyli, nudząc się śmiertelnie w garnizonie małej mieściny Bałkańskiej.
Obaj posiadali niezwykły dar opowiadania — rzecz zwykła w kraju, gdzie prawie każdy mieszkaniec jest poetą. Lamartine, przed kilkudziesięciu laty zwiedzający Serbję, podówczas jeszcze wassalkę Turcji, był uderzony ważną rolą, jaką odgrywa poezja w dziejach tego ludu pasterzy i wojowników. Ponieważ bardzo niewielu z nich umie czytać, tradycję swego narodu przechowują w pieśni. Guślarze są tam zarazem historykami narodu, a z coraz nowych improwizowanych przez nich poematów tworzy się serbska Iljada.
Przy butelce szampana obaj kapitanowie kreślą w żywych obrazach dzieje swego odwrotu z przed kilku miesięcy: walkę z głodem i chłodem, bitwy staczane wśród śniegów, jeden przeciwko dziesięciu, tłumną emigrację mieszkańców wraz z całym dobytkiem wśród huku dział i grzechotu karabinów maszynowych. Wsie w ogniu, rannych i maruderów, ginących wśród płomieni, kobiety z rozpłatanym brzuchem w śmiertelnej agonji, widzące stada kruków zlatujące się na żer na ich trupach, odejście 80-letniego króla Piotra, złamanego reumatyzmem, mając za jedyną