chodami, strzelając do siebie dla zabicia czasu z rewolwerów — ot! dla rozrywki.
Obecnie podczas kampanji wyborczej zabawy tej zaniechano, ale ludzie kryli się wewnątrz domów wcześniej niż zwykle, czując w powietrzu nową rewolucję.
Nieliczni spóźnieni przechodnie, mogli codziennie zato oglądać pędzący tam i nazad z zawrotną szybkością samochód generała: Patrzcie! to Castillejo! A jeżeli odważano się w myśli kogokolwiek przeklinać, to tylko tego przebrzydłego cudzoziemca — Maltranę, rozpartego na honorowem siedzeniu. Castillejo znajdował się zawsze obok szofera, grubego indjanina o głupkowatym uśmiechu i okrutnym wyrazie twarzy, który prowadził maszynę z tak bajecznem mistrzowstwem, jakgdyby samochody były znane już za czasów Montezumy.
Nigdy bardziej nie wierzyłem w sprawdzenie się złych przeczuć, jak pewnego wieczora, — kiedy spróbowałem odmówić generałowi towarzyszenia mu w tej szalonej jeździe nocnej. Wydał mi się innym człowiekiem: na głowie miał czapkę podróżną, szeroki płaszcz z podniesionym kołnierzem zasłaniał mu twarz do połowy. Oczy rzucały fosforyczne blaski, czuć było od niego zapach alkoholu, rzecz dziwna, gdyż zazwyczaj był trzeźwym.
Nie mogłem się wymówić pracą redakcyjną. Była godzina 11-a i Castillejo czekał, aż skończę rozpoczęty artykuł.
— „Siadaj pan” — rzucił mi grubijańsko, tonem, jakim wydawał rozkazy bandzie zbójów, którą nazywał swoją „dywizją”.
Znalazłem się sam jeden na siedzeniu, generał pozostał na przedzie obok szofera.
Dziś jeszcze wzdrygam się na samo wspomnienie ponurych przeczuć tego, co się stać miało. I po jakiego licha moja obecność była mu potrzebną! Przy-
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/23
Ta strona została skorygowana.