stepów Gran Chaco i puszcz Paragwajskich, ułatwiała ucieczkę. Tam też na obszarach, nie uznających żadnej władzy, rekrutowały się wszystkie oddziały powstańcze, bez względu na to, kto przeciw komu powstawał. Do tych powstańców tułaczy przyłączyła się garstka osobników, których pociągał nieodparcie sam urok niebezpieczeństwa. Ludzie ci byli w nieustannym ruchu, przebiegając niezmierzone obszary republiki Argentyńskiej w poszukiwaniu przygód, a zatrzymywali się tam jedynie, gdzie zanosiło się na jedną z niezliczonych „rewolucji”.
Oddziałek dywersantów posuwał się cicho znanemi ulicami w kierunku koszar policyjnych. Mieszkańcy, którzy po duszącym upale dziennym korzystali z nocnego chłodu, kryli się śpiesznie do domów, zdając sobie szybko sprawę z tego, co miał o tej spóźnionej porze oznaczać pochód ludzi, uzbrojonych w karabiny Mauzera...
Napastników spotkał jednakże gorzki zawód. Koszary policyjne były szczelnie zamknięte, a z okien powitał ich żywy ogień karabinowy. Zamach się oczywiście nie udał, lada chwila mogła nadejść odsiecz z koszar piechoty i zgnieść garstkę napastników. Niemniej jednak o ucieczce nikt nie myślał. Niepodobna przecież było odmówić sobie przyjemności wymiany strzałów ze znienawidzonemi sługami „białych”.
„Niech żyje Dr. Sepulveda! precz z rządem!”
Z okrzykiem tym rozproszyli się na drobne grupy, kryjąc za murami i rozpoczęli rzęsisty ogień do koszar policyjnych.
W jednem z okien, jakiś gruby, ogorzały oficer wśród gradu kul stał spokojnie, raz po raz strzelając do oblegających z dwóch rewolwerów, poczem wracał do pokoju, aby ponownie broń nabić i strzelał dalej, klnąc powstańców.
— Kanaije! łajdaki!, psie syny!
Oblegający zapomnieli już w tej chwili o celu
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/29
Ta strona została przepisana.