siał podążyć do znajomego znachora dla dokonania jaknajszybszej amputacji, aby nie dopuścić do rozszerzenia się gangreny. Znachor, wyostrzywszy na kamieniu nóż, którym przed chwilą zeskrobywał ze swego konia zeschłe błoto, dokonał bolesnej tej operacji... Ale cóż znaczył ból chwilowy wobec widoku małej torebki zawieszonej na szyi, w której się mieściły trzy drogocenne pióra — niezawodny talizman, chroniący od kul i noża.
Morales tymczasem był markotny — miał widocznie ochotę o coś przyjaciela prosić, a nie wiedział, jak do tego przystąpić. W reszcie zdobył się na odwagę.
— Mój bracie! dotychczas dzieliliśmy się zawsze wszystkiem, jakby dzieci jednej matki. Masz trzy pióra, z których jedno wystarcza, aby cię nikt zranić nie był w stanie. Daj mi jedno... nic na tem przecie nie stracisz.
Jaramillo jednak, chociaż nie chodził do szkoły, wiedział dobrze, że trzy jest większe od dwóch. A przytem sprawiało mu wielką przyjemność okazywanie dawnemu przyjacielowi na każdym kroku swojej nieskończonej wyższości.
Od tej chwili Morales stał się popychadłem i poprostu niewolnikiem swego towarzysza, który kazał mu pracować za siebie, a sam, leniwie, wyciągnięty na trawie, zabierał zarobione przez niego pieniądze, a nawet piękną i elegancką Paragwajankę o białej cerze, która tam tego sobie upodobała.
— Muszę go zabić, myślał Morales, dla nas obu świat jest zbyt ciasny. Ba! ale jakże można zabić człowieka, posiadającego amulet nietykalności.
Zachęcony fatalistyczną rezygnacją towarzysza, Jaramillo posuwał tyranję swoją z każdym dniem dalej. Doszło do tego, że pewnego dnia spoliczkował go za niedość szybkie spełnienie danego mu rozkazu.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/40
Ta strona została przepisana.