jego nie sięgały wyżej jak dostać się do policji, od której przez tyle lat znosił przeróżne prześladowania — aby teraz oddać piękne za nadobne.
Przybrał więc nasz bohater mundur granatowy ze złotemi guzikami, biały kask na modę angielską i... trzewiki (co za tortura!). Szablę swoją miał zawsze, ale już nie pod pachą, ale porządnie zawieszoną u pasa, jako znak widomy, iż należy do przedstawicieli władzy i ma prawo karania opornych.
Awansował szybko i wkrótce stał się głośnym. W całej prowincji nie było dzielniejszego agenta. Człowiek, posiadający pióra kaburę na piersi, niczego się nie lękał. Ile razy chodziło o jakieś trudne i niebezpieczne zadanie do spełnienia, rozkaz dowódców był zawsze tylko jeden:
— Zawołać Moralesa!
Napróżno w szynkach i na zabawach tanecznych powstańcy, (tym razem „biali”) wyciągali pistolety z kieszeni. Zanim zdołali strzelić, pistolet był już w rękach metysa. Jeżeli zdążyli wypuścić kulę, nie zrobiła mu nigdy najmniejszej krzywdy, dziurawiąc jedynie kask korkowy lub pewne zbyteczne ozdoby munduru. Z walk tych wychodził spokojny i uśmiechnięty, jakgdyby był pewnym, że inaczej stać się nie mogło.
Ponieważ o obronie myśleć nie potrzebował, cały wysiłek myślowy, mógł ześrodkować na atak. Jeżeli jakiś oporny osobnik odmawiał mu posłuszeństwa, Morales w jednej chwili dwoił się, troił, uwielokrotniał — w jego oczach. Kiedy, uderzony płazem szabli z lewej strony, odwrócił się w lewo, drugi Morales płazował go z prawej, trzeci bił po głowie, czwarty kopał nogą w brzuch, aż wreszcie obezwładniony winowajca zdawał się na łaskę i niełaskę.
Najśmielsi ludzie prowincji obawiali się tego człowieka — odgadli jego tajemnicę:
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/44
Ta strona została przepisana.