Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/47

Ta strona została przepisana.

wiadał mu o swoich czynach i strachu, jakiego ludziom napędzał.
— Wiem, słyszałem — mruknął obojętnie Macpherson.
O kapralu Moralesie mówiono wszędzie — i do niego też wiadomości doszły. Nie ukrywał też mało pochlebnego dla naszego bohatera zdziwienia, jak można bać się takiego drobnego i chudego młodzieńca. Patrzał nań z góry z ubliżającą ciekawością. Pomacał mu delikatnie ramiona swemi grubemi łapami i uśmiechnął się, czując kości bezpośrednio pod cienkiemi i wątłemi mięśniami.
Pewne wspomnienie z lat dawnych wywołały na jego twarzy uśmiech jeszcze bardziej impertynenck. Przypomniał sobie swoje zajście z Moralesem przed kilkoma laty w Paragwaju, kiedy ten, będąc podówczas jego podwładnym, dobył przeciw niemu pałasza, Macpherson zaś wyrwał mu w jednej chwili broń z ręki i poczęstował kilkoma uderzeniami pięści, które go nieprzytomnego rzuciły na ziemię.
Jakgdyby pod wpływem tych samych wspomnień, Morales uprzytomnił sobie owo zajście oraz jego późniejszy epilog: jak, z nadejściem nocy, ukryty w krzakach, czatował na cudzoziemca z pistoletem w ręku i wpakował mu kulę tak skutecznie, że szkot przez kilka tygodni przeleżał w łóżku, a po wyzdrowieniu opuścił okolicę, przekonawszy się, iż w tym kraju niebezpiecznie bywa mieć porachunki z ludźmi o miedzianej skórze.
Równocześnie przypomniawszy sobie owo zajście, obaj spojrzeli sobie głęboko w oczy.
— Byczy chłop z tego Moralesa — i ktoby mógł przewidzieć, że go spotkam w skórze bohatera!
— Wielka małpa ten Macpherson! ale dlaczego, u djabła, ja go tak lubię?
Uśmiechnęli się i podali sobie ręce ponad wy-