Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/50

Ta strona została przepisana.

groźnie, — przestań blagować, bo strzelę naprawdę!
Utracili już wszelki szacunek dla siebie, odżyły stare urazy, w tej chwili byli już tylko wrogami.
— Strzelaj djable zamorski, abyś się raz przekonał! mówię ci, że mam amulet!
— Strzeż się, bo strzelę — powtórzył tamten głosem jeszcze groźniejszym.
— Strzelaj natychmiast, psie przeklęty — nie jesteś szkotem, jesteś...
— Chcesz tego — masz! przerwał Macpherson.
Huknęły dwa strzały i Morales runął na ziemię ze strzaskaną piersią. Śmierć jego była błyskawiczną — i uśmiech wspaniałej ufności i niewzruszonej wiary zastygł na wieki na twarzy metysa.




CZTEREJ SYNOWIE EWY.

Na fermie „Nacional“, jednej z największych posiadłości ziemskich rzeczypospolitej Argentyńskiej, kończono żniwa. Wynajęci na czas robót emigranci europejscy zamiast tłoczyć się w zabudowaniach folwarcznych, zamieszkałych przez stałych parobków (peon) lub stodołach, zawalonych mechanicznemi pługami i balami prasowanej lucerny, woleli spać na polu podłożywszy pod głowę tobołki z swoją ubogą chudobą. Byli tam ludzie ze wszystkich krajów Europy. Jedni nałogowi włóczędzy, których nigdy nienasycona żądza przygód, pędziła z kraju do kraju poprzez cała kulę ziemską, zatrzymali się w pampasach na kilka miesięcy w drodze z Przylądka Dobrej Nadziei do Australji, inni — chłopi włoscy lub hiszpańscy, zwabieni za morze obietnicą zapłaty 6-8 pezes[1] dziennie

  1. dolar papierowy wartości zmiennej, nominalnie 5 franków (p. tł.)