Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/52

Ta strona została przepisana.

tach przez jednego ze swych gorących wielbicieli, zwłaszcza nowoprzybyłych emigrantów.
Pewnego wieczora po kolacji Correa siedział przy ognisku, ponuro patrząc w swój pusty talerz cynowy i usiłując zapalić cygaro, które jak na złość ciągnąć nie chciało. Półotwarta koszula odsłaniała włochatą pierś starca. Wokoło ogniska zgromadziło się około 25 żniwiarzy hiszpańskich. Zapadał zmierzch. W oddali widniały niepewne zarysy łanów pszenicznych, przytłumione niejasną poświatą zachodu.
Na ciemnej purpurze zachodniego nieba automatyczne pługi i młocarnie przeistaczały się w jakieś potworne istoty, podobne do olbrzymich zwierząt, które zamieszkiwały te same równiny w czasach przedhistorycznych.
Na niebie zamigotały słabo pierwsze gwiazdy.
— Ciężko jest zarobić sobie na chleb pewszedni — odezwał się ojciec Correa, skarżąc się na dotkliwy ból stawów.
Wszystkie oczy zwróciły się na starca. Spodziewano się, jak co wieczora, usłyszeć jaką wesołą bajkę lub ciekawą anegdotę, któraby przed udaniem się na spoczynek dała im się uśmiać lub zaciekawić. Stary jednak tego wieczoru był milczący i bardziej skłonny do użalania się na swój los, aniżeli do bawienia towarzyszy.
— I zawsze tak będzie, — dodał. — Niema na to ratunku. Zawsze będą bogaci i ubodzy, stworzeni do panowania i tacy, którzy się urodzili na to, aby im służyć. Niema na to rady, i trzeba się pogodzić ze swoim losem. Mówiła mi to zawsze moja babka, a przecież była tylko kobietą. A wszystkiemu winna — Ewa. My, co pracujemy za innych, aby im służyć i tuczyć ich, powinniśmy ją przeklinać za niewolę, na jaką nas skazała. Ale zresztą wszystko złe od kobiet pochodzi...
W żałosnym nastroju, jaki go opanował tego wie-