Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/64

Ta strona została przepisana.

nich taka łuna, jakgdyby gwiazdy wszystkie opuściły naraz niebieskie sklepienie, aby poigrać wśród zbożowych łanów Adamowych.
Przodem szedł oddział straży przybocznej — archaniołów, uzbrojonych od stóp do głów, w zbrojach kapiących od złota. Włożywszy miecze do pochew, zbliżyli się do Ewy, aby ją pozdrowić, zapełnili ją przy powitaniu, że lata minione przeszły na niej bez śladu, i że jest równie świeżą i piękną jak w czasach rajskiego pobytu.
— Wszyscy żołnierze są jednacy — zauważył ojciec Correa — Gdziekolwiek przyjdą — zjedzą, połamią lub zabiorą wszystko, a jeżeli spotkają kobietę, przybierają natychmiast miny zdobywców i gotują się do szturmu, jakgdyby trąbka zagrała pobudkę do ataku.
Niektórzy, śmielsi od innych, mieli ochotę posunąć się dalej w zalotach, tak, iż Ewa zmuszoną była oganiać się miotłą. Ten kontratak z jej strony zmusił ich do szybkiego odwrotu w stronę sadu, gdzie zajęli się badaniem jakości owoców.
Stary żniwiarz dodał z uśmiechem:
— Biedny Adam nie wiedział, co począć. Aj! moje figi! moje brzoskwinie! zjedzą mi wszystko! zakrzyknął, wznosząc ręce do nieba. Wolałby zniszczenie, spowodowane cyklonem od tej inwazji wesołego żołnierstwa. Klął cokolwiek, ale jako człowiek taktowny i dobrze wychowany, ostatecznie zmilczał.
Tymczasem Pan przybywał. Srebrzysta broda spadała mu na piersi, a ponad nim jaśniał trójkąt świetlisty, lśniący jak słońce samo. Za nim postępował archanioł Michał w zbroi nabijanej drogiemi kamieniami w fantastyczne wzory. Dalej szli ministrowie i wysocy dygnitarze niebieskiego dworu.
Pan powitał Adama z uśmiechem politowania.
— Jak się masz, biedaku! czy żona nie wpakowała cię znowu w jakąś biedę? Witając zaś Ewę,