Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/73

Ta strona została przepisana.

łośnie, mam inne jeszcze dzieci. Bądź litościwym dla tego biedactwa. Niech miłosierdzie Boskie i ich nie ominie.
Wszechmocny spojrzał ze zdumieniem i wstrętem na tę gromadę. Minister wojny zmarszczył brwi i mimowoli sięgnął ręką do rękojeści miecza. W tej tłumnej i niesfornej zgrai przeczuwał wroga. Na te potwory Szatan liczył w przyszłości. Tutaj miał on swoje ostatnie rezerwy — hordę zrozpaczonej hołoty. Co za szkoda, że nie można ich było wszystkich wydusić odrazu!
— Chodźmy już, Najjaśniejszy Panie — przemówił, delikatnie posuwając swego władzcę ku wyjściu. — Nie trzeba się dać opanować tej hołocie.
I mówiąc to, brutalnie odepchnął Ewę, rozkazując jej zaprzestać swoich nadmiernych żądań.
— Nic nie mogę zrobić, moja kobieto, — rzekł Pan — nie mam już nic więcej do rozdania: czterej bracia wszystko już zabrali. Nie płacz! nie lubię łez kobiecych. Pomyślę. Być może coś znajdę, zabaczymy później...
Ale matka nie dała się odprawić mglistemi obietnicami.
— Panie, daj im cośkolwielk, byleco, ale zaraz. Kto wie, kiedy raczysz nas znowu odwiedzić? Tylko mały podarek dla każdego! posadę jakąś, zajęcie. Cóż poczną moje biedne dzieci na świecie?
Archanioł miał już zawołać straż, aby upartą kobietę oddaliła przemocą, kiedy Pan w swojej mądrości nieskończonej znalazł wyjście.
I on również pragnął jaknajprędzej opuścić folwark i nie oglądać dłużej bandy zamorusanych bębnów.
Pogładził więc swoją długą, srebrzystą brodę i tak przemówił:
— Nie płacz, kobieto, znalazłem dla nich zajęcie.