cie hańbę upojeń, abym chuci te w sobie poskromił. Tak zachować czystość, prężność, swobodę myśli, nakazuje „prosty rozsądek...“
— A cóż dopiero „doskonały“! — rzekł tamten, zacierając ręce. Łatwość tego wszystkiego jest tak zdumiewająca, że w umiarkowaniu niema żadnej zasługi...
— No... to nieprawda — rzekł Memnon — zasługa jest w samej walce. Ale mówmy lepiej o fortunie...
— Rzecz ważna, powiedziałbym: pierwsza. Kto nie ma pieniędzy, nie powinien żyć...
— Potrzeby moje — obliczał Memnon — są skromne, majątek swój ulokowałem u podskarbiego finansów Ninewii, mogę więc być niezależny. O, nie korzystać z prawa miłości bliźniego, to nieodzowny warunek szczęścia!
— I ty go masz, masz wszystkie zdolności do życia. Ale strzeż się przyjaciół, zachowaj w przyjaźni miarę: tyle — ile.
Dalszą rozmowę przerwały jakieś krzyki na dworze.
Memnon wstał, doszedł do okna i wychylił głowę.
Pod wielkim, rozłożystym platanem spostrzegł dwie kobiety: jedną starą i zapewne rozsądną, jak owa wizya zniszczenia, chroniąca od upadku, drugą — młodą i tak śliczną, że Memnon, pomny na wszystkie śluby, przysłonił na chwilę oczy i chciał nawet odejść od okna.
Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/166
Ta strona została przepisana.