Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/172

Ta strona została przepisana.

O, nazajutrz! Wolej się nie budzić... Nazajutrz zbudził się Memnon jakby w trumnie, z śmiercią w oku i sercu, płacący niemniej przeto długi honorowe...
I gna swego lokaja do podskarbiego Ninewii po pieniądze.
Ale snadź obraził ten człowiek któryś z majestatów boskich — snadź obrały go sobie za ofiarę i wydały na pośmiewisko kobiet, ich wujów, przyjaciół i podskarbich.
Bo oto podskarbi grodu Ninewii sprzeniewierzył depozyty stu rodzin, a między innymi kapitał Memnona!
Memnon głuchnie, Memnon niemieje, Memnon krzyżem leży i próbuje głową grubości muru...
Cóż nakazuje w takich razach zdziesiątkowany, na pal wbity, o całe jedno oko biedniejszy — Rozsądek?
Ach, droga prosta i smutna... W cmentarze. Nie! Bez oka żyć można, ale bez pieniędzy, strzeżonych, jak oko w głowie, żyć mogą tylko obuocznie ślepi.
Ta myśl, a raczej instynkt (rozsądek! rozsądek!) prowadzi Memnona o kiju do królewskiego pałacu. Podobny do cyklopa — nie tyle z mocy, ile z kalectwa, z plastrem na jamie ocznej, z której wyłuskano słońce, odbywa pielgrzymkę do dworu, by u źródła sprawiedliwości szukać zadośćuczynienia.
O śmiechu!