Wczora jeszcze z wyglądu, majątku i rozsądku innym równy, dziś — żebrak, pozbawiony najpiękniejszej, najsłoneczniejszej ozdoby, jawi się w przybytku blasków i dumy, jako Łazarz nad Łazarze.
Już w pierwszej sali wpada w wir rozbawionych dam pałacowych.
Otaczają go, jak osy, jak zbóje, jak — „wuje“ nierządnicy.
Okiem zdrowem chłonie pogardę, wstręt, złośliwą ciekawość:
— Okropność!
— Dobry wieczór, mr. Memnon — jak się pan czuje, mr. Memnon?
— Doprawdy, mr. Memnon, tak dawno nie widziałam pana w pałacu.
— Hahaha... hahaha...
— A propos, mr. Memnon, co się stało z okiem pańskiem? Co znaczy ten plaster, kochany panie Memnonie?
Memnon otwiera usta. Ale nikt nie jest ciekaw odpowiedzi. Odwracają się doń plecyma. Nie są to bowiem „pytania“, ale ciernie, jak obojętne, „co słychać“ wkrzyczane do ucha skazanemu na śmierć.
Sto ostrzy pod skórę — sto policzków w pysk, sto szałów zdumienia i nienawiści — i to się, o Rozsądku, nazywa życiem?
A tak... I Memnon, cichy i korny, jak płaz rozdeptany, chroni się chyłkiem do psiego kąta, gdzie czeka, rychło będzie mógł paść do nóg monarchy.
Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/173
Ta strona została przepisana.