Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Bezwład, obojętność na cały świat, który się złamał jakby w dwie połowy, skuły mu ręce i nogi.
Zda mu się, że umarł, że to, co przeżył, było opowieścią, bajką o innym czasie i innym człowieku... Być może — snem tylko...

Jawi mu się postać, jakiej jeszcze nie widział we śnie.
Widzi jaśń wielką, gniazdo promieni, przepojone światłem, jarzące jak kometa.
Duch...
On miał sześć skrzydeł, ociekających blaskiem, jako krwią... Ale nie miał ni nóg, ni głowy, ni ogona...
I nie był podobny do żadnej istoty ludzkiej, ani zwierzęcej.
— Kto jesteś — lub czem jesteś? — pytał Memnon.
— Jestem Duch — Moc — Zbawienie.
— Więc zwróć mi wszystko, com utracił: zdrowie, mienie, wiarę.
— Klęsk twoich — rzekło górnie Widmo — nie rozumiem.
— Skąd jesteś?
— Ojczyzną moją, odległą o 5 miliardów mil, mała gwiazda w sąsiedztwie Syryusza.
— Piękna ojczyzna — rzekł Memnon, aby coś powiedzieć — jak widzę, oskubali was z wszelkiego kształtu.