Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/181

Ta strona została przepisana.

poznania i niepokojem w piersi... Myśl, kształcona metafizycznie doprowadziła ją wkrótce do wniosku, że podobnie jak czarniawa służąca dla Panglossa, mogłaby i ona być dla Kandyda powodem dostatecznym, on zaś — dla niej. W tej chwili na skręcie ścieżki ukazał się Kandyd, powracający o porze obiadowej do zamku i pozdrowiony przez Kunegundę, ujawnia ten sam nadmiar wzruszenia i ten sam, choć milczący, nieśmiały sposób odczuwania świata pod Panglossowym punktem widzenia w krzakach... Nie było miejsca ni czasu, ni — wprawy: miłość jest sztuką...
— Ale nazajutrz, po obiedzie znaleźli się bez porozumienia, siłą instynktu wiedzeni — za parawanem.
Ach, poczęło się od koronkowej chusteczki, od tej małej, niewinnej chusteczki upadku na ziemię i od tej chusteczki z ziemi podniesienia. Poczęło się od pierwszego — świeżego, jak westchnienie róży zroszonej, pocałunku... Kłonią się same ku sobie zwilgłe wargi, drżą niewprawnym kochankom kolana i w pościgu za nieznaną rozkoszą błądzą ich rozpalone dłonie... Teraz był czas i miejsce... i gdyby nie baron Thunder-der-then-tronckh, który odkrywa ich za parawanem, gdyby nie młot, co spada na głowy w chwili najmniej upragnionej, gdyby nie ręka, co nam odbiera od ust niespełnioną czarę rozkoszy — gdyby nie głupstwo i przemoc ludzka...
— W chwilę potem Kandyd, porwany za kołnierz — wybiega z najpiękniejszego zamku, jak z procy,