prawo do ojcostwa nowych dziejów, prawo patronatu nad wiosenną glebą, którą on wykarczował i przeorał tak, jak to mógł zdziałać tylko duch żarny, wielki w wielkiem, zaś w małem — mój ty Boże — nikły, niewidzialny, jako tu wszyscy, z krwi — kości — prochu zjadacze goryczy, aktorowie powszedniego chleba.
To, co było w nim chwiejne, wziął od żarłocznego Chaosa, lecz to, co było niezłomne, płodne — jego niepodzielną tworzyło własność i zasługę.
Dość się zresztą wczytać w sprawę Calasów, pogłębioną przezeń jak rana, by wyczuć jego szlachetną dbałość o losy człowieka i twórczą, rządną kulturę wolności i prawa.[1]
Bywa tu często Voltaire małostkowy, krąży niekiedy dokoła rzeczy lichych, — pozornie lichych. Drobiazgowość jego dociekań jest jednak wytłómaczalna przez chęć uzbrojenia szerokiej opinii ówczesnego świata przeciw uroszczeniom przeszłości.
Jest wreszcie ten namiętny, piekący niepokój zrozumiały zawsze i wszędzie, gdzie interes publiczny wymaga, aby wraz z zabiciem faktu, zabito możliwość jego powtórzenia, aby wielka sprawa nie stała się dziedzictwem krótkiego umiłowania i krótkiej nienawiści, ale żeby do cna wypalono zachorzałe ogniska, całą macierz jednego
- ↑ Sprawie Calasów i udziałowi w niej Voltaire’a poświęcamy ostatni rozdział książki ze względów na stronie 166 wyłuszczonych.