Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/110

Ta strona została uwierzytelniona.

go bardzo, bo mnie łagodniej traktował jak innych, mając miłosierny wzgląd na młodą krew; za to też później, gdym ja już został oficerem, wdzięczny mu umysł zawsze okazywałem, biorąc go w moją protekcję, i nie raz i nie dwa razy od srogiej kary go salwowałem. On też wielce był do mnie przywiązany i byłby się dał porąbać za mnie, bo mawiał zawsze z pewną ambicją:
— Ten pan oficer to jakby moje dziecko; ja go podkarmiłem i wychowałem na wojaka; podemną się on chował i ano patrzcie, jaki mi tęgi z pod ręki wyszedł; bo czy kto tak jeździ, czy kto tak fechtuje się dobrze, i tak służbę zna w całym regimencie, jak on?
Owoż, kto sobie potrafi wystawić moją radość i zdziwienie zarazem, gdym teraz tak niespodziewanie tego Scherweina tu w Radomiu obaczył! Rzuciłem się ku niemu i uściskałem go serdecznie, jak brata — ale uważałem przytem, że on, choć się moim widokiem i dobrem powitaniem ucieszył, przecież był czegoś zafrasowany i jakby nad jakąś bardzo ważną a tajemniczą sprawą zamyślony.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, pytam się ja Scherweina, co tu robi w Radomiu, czy dawno już z pułku wystąpił, czem się teraz trudni, co tam w moim regimencie słychać? — zgoła obsypałem go pytaniami, jak gradem. On mnie słuchał w milczeniu, a gdy już pytać przestałem, mówi do mnie:
— Panie poruczniku, nie wystąpiłem ja z pułku i jakem był wachmajstrem w dragonach pana grafa Koggeritza, tak jestem i do dzisiaj jeszcze, gehor-