Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/133

Ta strona została uwierzytelniona.
111

dzieckiemi oczyma, pożegnał się ze mną i wybiegł szybko.
Skoro już wyszedł, ozwę się do Wedelsztedta:
— Aż do tej chwili byłem bezpieczny; ale teraz, kiedy Borawka wziął już pieniądze, każdej chwili azardować się muszę na zasadzkę, a moja skóra jest pod obławą. Weźże ty, panie oficerze, wszystkie te papiery i tę oto kaletę z złotem, bo co wiedzieć, czy mimo wszelkiej prekaucji nie wezmą mnie żywcem, lub krytym sztychem nie zgładzą. Jużeśmy teraz jakby na wojnie.
Tak rozmawiając o tej całej przygodzie, czekaliśmy aż przyjdzie Deibel, a gdy ten nareszcie się pojawił, wyszliśmy we trzech na miasto. Oprócz szpad mieliśmy wszyscy przy sobie po parze pistoletów, ostro nabitych, a dla większej ostrożności, ja zawsze szedłem we środku, zaś oni obaj po moich bokach.
Chodząc po mieście, bacznie się zawsze rozglądaliśmy, czy też nas kto nie obserwuje szpiegowskim sposobem, ale nic podejrzanego nie widzieliśmy. Ja ciągle uważałem, czy też gdzie Scherweina nie ujrzę, ale mi się nie zjawił nigdzie w mieście. Tak do samego południa nie rozstawałem się z Deiblem i Wedelsztedtem, ale idąc na obiad do gospody, tak rzekłem do nich:
— Dziękuję ja wam z serca przyjaciele moi, że mnie tak własnem swojem zdrowiem asekurować chcecie, ale to tak być nie może; tożby to śmieszno było, żebyście mi za lajbgwardję służyli. Dziś jeszcze to dzień cały z sobą spędzimy, ale jutro zaraz zrana