Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/136

Ta strona została uwierzytelniona.

panu mówić nie potrzebuję, że to jest pisanie Urjaszowe! Chcą cię mieć w polu, panie Narwoj!
— Jakże mam zrobić? — pytam Deibla.
— Nie iść, bo łapka.
— A ja myślę, że pójść, — odpowiem — bo primo co wiedzieć, czy to Jasiński istotnie sam nie pisze, a secundo jeśli to zasadzka, to dobrzeby ich zejść na gorącym uczynku. A gdybyśmy wyszli sobie tak po obiedzie piechotą ku Rozworzu? We trzech, by nas nie ruszono, a gdyby na nas uderzyli, to się nie damy...
Deibel i Wedelsztedt zgodzili się na to po krótkiej deliberacji; a tak dobrze przed wieczorem, opatrzywszy raz jeszcze pistolety, poszliśmy wolnym krokiem za miasto.
Nie szliśmy jeszcze ćwierć godziny, kiedy ujrzeliśmy na sto kroków przed sobą dużą, krytą furę trzema końmi uprzężoną. Idziemy ku niej dalej, mijając maleńką karczemkę, kiedy naraz kilku drabów wypada z niej na drogę i odtrącając na bok Wedelsztedta i Deibla, na mnie kupą uderza... Anim się nie opatrzył, a już te łotry czepiły się mnie ze wszech stron jak pijawki, a jeden z nich usta mi kneblował.
Byłem zamłodu silny okrutnie i nie tak łatwo kto mi sprostał; skurczyłem się też i zwinąłem się w sobie, a potem nagle z wielkim impetem rozrzuciłem się cały, nogami i ramionami rum sobie czyniąc, a tak żwawo, że napastnicy owi odskoczyli odemnie, jak piłki... Cożywo odskoczyłem o kilka kroków wtył, prawą ręką chwyciłem szpadę, lewą pistolet, a tu widzę, jak trzech drabów okrutnie cisną