Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/137

Ta strona została uwierzytelniona.
115

szablami na Wedelsztedta i Deibla, którzy nawet pistoletów dobyć nie mogą i tylko szpadami się kryją, jako mogą.
Na mnie zaś sadzi trzech innych, dwóch z pałaszami, a jeden powrozy mając w ręku. Ten trzeci, to był sam Schwedicke. Odskczywszy wtył, trafiłem szczęśliwie na wierzbę; o nią się oparłszy, z determinacją czekam ataku, a pewno z prawdą się nie minę, jak powiem, że mi markotniej było o Deibla i Wedelsztedta, niż o mnie samego. Ci dwaj z pałaszami, co na mnie nacierali, byli to podoficerowie z mojej niegdyś chorągwi, poznałem ich zaraz, choć przebrani byli w mieszczańskie kapoty.
Spojrzałem na nich ostro i zawołałem po niemiecku:
— Słuchajcie Hollauf i Lipka! (tak się nazywali), ja komenderuję: stać! a jak nie staniecie, to dam ognia, a ty wiesz jeden z drugim, że ja strzelać umiem i nigdy nie chybiam!
Oni się na chwilkę zawahali, ale Schwedicke, dobywszy także krucicy, krzyknął na nich: Pack an! Natarli na mnie, a ja do Boga westchnąwszy, że krew ludzką przelać muszę, mierzę w sam chudy łeb Schwedickego i palę. Myślałem, że jak jego sprzątnę, to tamci tak na mnie srodze nastawać nie będą, bo swojej racji ku temu nie mają, a jeno za rozkazem ślepo idą. Mierzyłem niedobrze, bo strzał padł... ale Schwedicke został cały...
Nie miałem już czasu dobyć drugi pistolet, i już poprzestać musiałem na samej szpadzie. Broniłem się zaciekle, ale przeczuwałem, że mi tu już koniec