Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/159

Ta strona została uwierzytelniona.
137

Ukraina, ta Ruś, bo jej dotąd nigdy nie widziałem, a dla mego szwadronu takoż miłym ten ordynans nie był, bo się to już wszystko w Warszawie osiadło było jakoby w domu, ale ordynans ordynansem, a kiedy marsz, to marsz i kwita.
Żałowali mnie koledzy i radzili, abym pana szefa upraszał, by mnie już w tak daleką drogę nie ruszał, ale poprostu chorągwi do Lwowa odmówił, jako że żołnierz w marszu jest w tej Rzeczypospolitej mizernem a nieszczęśliwem stworzeniem. Mówili mi, że się biedy najem i frasunku w tym opłakanym marszu, i że żołnierze z głodu przymierać mi będą. Mówili i mieli rację, bo tego marszu nie zapomnę ja nigdy; tak on mi dojął aż do siódmej skóry.
Śmieli się też ze mnie rotmistrzowie inni, a sarkali mocno oficerowie mego szwadronu, żem na ten marsz ani sam krytego powozu dla siebie nie brał, ani żadnemu z oficerów brać nie dopuścił. Jam taki żołnierz jako i mój pocztowy i najniższy gimajne; może on tłuc się na koniu sto mil, mogę i ja także, i wy możecie, a nietylko możecie, ale i po rygorze wojskowym powinniście i musicie, bo na to ty oficer, abyś szeregom twoim przodował wszystkiem, więc i trudem i bezsennością i głodem, kiedy na to padnie; i abyś z tych wszystkich cnót i kapitalnych kondycyj rycerskich dawał dobry przykład z siebie. Taką perswazję usłyszeli odemnie i do niej się też accurate stosować musieli.
Rozpoczął się mój marsz pod złemi auspicjami. Wydano mi ordynansy, wypisano rutę, a kazano