Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/160

Ta strona została uwierzytelniona.

138

czekać na pieniądze, bo ich w regimentowej kasie nie było. Termin wymarszu nadszedł i minął, a grosza żadnym ludzkim sposobem doprosić się nie było można. Chodź od Anasza do Kajfasza, tędy i tamtędy, suplikuj, gwałtuj, lamentuj — a wszystko nadaremno. Ściągnięto po długiej i ciężkiej biedzie jakąś sumkę wkońcu — o reszcie samemu pamiętać kazano.
Zaraz też ułożyłem marszrutę i, jak należy, szachownicą puściłem się naprzód. Odkomenderowałem do szachownicy dwadzieścia ludzi z oficerem, ten zaś znowu forwachtami się wysunął naprzód, abym ja z chorągwią moją następując, wszędzie już dach i furaż mógł znaleźć. Ale co tam pomogła szachownica cała, i biedne nasze forwachty! Boże zlituj się, kiedybym tak miał wodzić regiment, a dajmy na to armję całą, toby mi jak garść lodu w garści stopniała po drodze; bo bywało tak w Polsce, że żołnierzowi w marszu zostawała takowa chyba alternatywa: Bądźże sobie opryszkiem, albo giń z głodu i od zimna!
Wiedziałem ja dobrze, że mnie słodycze nie czekają, do niewygód kampamentowych byłem wprawiony, a i to mi nie była żadna nowina, że w naszej Rzeczypospolitej bywało zawsze po przysłowiu:

Hospitium vile,
Czarny chleb, cienkie piwo, bardzo długie mile.

Czegom wszelako nigdy się nie spodziewał, to owej nieuczciwej renitencji a niegościnności ze strony panów szlachty. Gdzie się przywlokę, tam moi