Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/185

Ta strona została uwierzytelniona.
163

słuchać nie mam potrzeby, i nuż go trzepnę po czuprynie, a owo mój minister Chińczyk rozpada się w tysiąc takich samych Chińczyków, i każdy mi znowu coś czyta, a wszyscy przez nos. Nie wiem jak i kiedy i z jakowej racji zmieniam się w Baszę Chocimskiego, i widzę, jak przedemną jakoweś Blandyny tańce wywodzą przy dźwięcznych cymbałach i słodkiem fujarowem brzmieniu; item przerzucam się w gwóźdź żelazny, a ktoś mnie młotem wali po czuprynie, w ścianę kamienną wsadzając; item w trąbę okrutną; item w jakiegoś czubatego ptaka, i tak ciągle i ciągle, aż wkońcu zmieniłem się w kaganiec olejny palący się, a przy tym kagańcu, to jest przy mnie, Zacharjaszu Zawejdzie, jakowaś sroga baba, widocznie czarownica, z krzywym i długim nosem, jak szabla janczarska, przez okulary okrutne coś czytała z dużej czarnej księgi, a ciągle na mnie straszliwem okiem patrzyła, pięścią grożąc, że ciemno świecę, a ja tu ani rusz jaśniej palić się nie mogę, choćbym chciał bardzo ze strachu przed tą wiedźmą. Ona co chwila knotek w kagańcu podsuwa, co mi tak się zdawało, jakoby mnie kto dużemi obcęgi nos szczypał — i tak czyta i czyta, a ja się palę i palę, aż nareszcie owa straszna baba księgę zamknęła i dmuch!! zdmuchnęła mnie odrazu. Zgasłem, i już ciemno było, a ja o sobie nic więcej nie pamiętam. Tfu! tfu! Jakem Zacharjasz Łada Zawejda, to przeklęty charakternik!
My znowu w śmiech okrutny, aż na grzywach końskich się kładziemy, i tak cały nam marsz zeszedł na śmiesznych narracjach Zawejdy, który Bóg