Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/236

Ta strona została uwierzytelniona.

214

menda ani żadnej augmentacji mego kapitańskiego traktamentu, ani żadnego prawdziwego podwyższenia rangi nie dawała, to przecież w ambicji mojej żołnierskiej rad byłem, że się dla mnie pole do popisu otworzy. Pokazało się tymczasem, żem się zawcześnie cieszył, a o tem nie pamiętał, że w polskiej armji niejedno było łatwe, coby w innej zdarzyć się nie mogło nigdy. Jakoż obaczycie, przez co przeszedłem.
Zaczęło się powoli ściągać do Lwowa trochę komputowców, trochę milicji polskiego autoramentu, trochę husarji, ale nie towarzystwo, jeno pocztów, a z wojskowej komisji nominacja na onego szefa jak nie nadchodziła, tak nie nadchodziła. Biegało to po mieście, do wszystkiego raczej podobne, niźli do porządnego żołnierza, wyrabiało tumulty, brzękało pałaszami, czupryną i miną bardzo marsowo i po junacku się nadstawiając — a aby się nie nudzili, to panowie komputowcy szukali okazji z moimi dragonami, bo trzeba wiedzieć, że między oboma autoramentami bywała zawsze jakowaś głupia animozja.
Owoż razu jednego szedłem właśnie przez rynek, kiedy widzę zdaleka, że przy odwachu kupa ludzi stoi, a ktoś głośno krzyczy i z wartą się certuje. Odwach trzymali dnia tego dragoni z mojej chorągwi, z tem większą tedy ciekawością pospieszam, aby się przekonać, coby to był za tumult. Gdym się zbliżył, ujrzałem jakiegoś młokosa, łającego butnie unteroficera, co na odwachu miał komendę. Młodzieniaszek ten, któremu się jeszcze nawet wąsik nie wysypał pod nosem, ubrany był