Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/255

Ta strona została uwierzytelniona.
233

ani nawet żadnym mrukiem nie ozwał. Ja zaś dałem sobie słowo w duchu, że to ostatnia moja oracja, i że przy najbliższej okazji zęby pokażę, bo ano kędy pójdzie komenda, jeśli do każdego żołnierza orację mówić będę, i argumenty go konwinkować zechcę? A tak na nieszczęście w Polsce bywało.
Odbyła się reszta lustracji w porządku jakim takim — a po jej skończeniu zaprosiłem wszystkich oficerów na jutrzejszy dzień do siebie, aby partję podzielić, eksercyrmajstrów każdemu oddziałowi przeznaczyć, i całą organizację po ludzku obmyśleć, aby się to wszystko jakoś kupy trzymało. Po panu kasztelanicu i jego poczcie całym niewiele się już po tej aferze spodziewałem, myśląc, że sobie do domu pojedzie, skoro zabawka nie po woli jego poszła. I to miałem sobie za koniec najlepszy. Owo inaczej poszło.
Zaraz na drugi dzień rano przed sesją jeszcze przychodzą do mojej kwatery dwaj Towarzysze, JPan Dzierżek i JPan Sobolewski i mówią:
— Mościpanie kapitanie, przychodzimy do Waćpana w honorowej misji od JPana kasztelanica Ostrowieckiego, chorążego pancernego znaku.
W tej chwili się domyśliłem, skąd wiatr wieje, ale udałem, jako niczego nie przenikam, i zapytałem:
— Jakiemże to żądaniem JPan chorąży honoruje mnie przez Waszmościów?
— Nie suponujemy nawet tego — rzecze JPan Dzierżek — abyś Waćpan, p. kapitanie, nie domyślał się, o co tu idzie. Wczoraj przed frontem,