Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/60

Ta strona została uwierzytelniona.

ze starszyzny, dopieroż się kopniemy wichrem, lecąc okrutnie, co tylko koniom i nam tchu stało. Ja znając już drogę z poprzedniej wyprawy po księdza, jechałem naprzód, on za mną. Tak mu zaufałem, że ani się oglądałem za nim; a gdyby był chciał, mógłby mnie zostawić, a sam umknąć, a jużbym go dostać był nie mógł, bośmy byli nie na pruskiem, ale na polskiem terytorjum.
Nie wiem, czy pięć kwadransów jechaliśmy nawet, gdyśmy się już znaleźli w Zadębiu. Dwór widno było zdaleka, bo stał na wzgórku w samym środku wsi, a z okazji tak uroczystej, jak wigilja Bożego Narodzenia, rzęsisto był oświetlony. Za kilka minut byliśmy już pode dworem; brama była otwarta, wpadliśmy na dziedziniec.
Rotnicki zeskoczył z konia i pyta mnie, jak teraz zrobimy: czy pójdziemy razem do środka lub nie?
— Idźże Waćpan sam, — odpowiadam mu — a ja tu chyba zostanę przy koniach. Daję Waćpanu jedną godzinę czasu i czekam go tu punktualnie na podwórzu.
Nie dał sobie Rotnicki dwa razy mówić, ale poskoczył szybko ku drzwiom, a ja zsiadłszy z konia i do słupa go na podwórzu upiąwszy, począłem przechadzać się po obszernem podwórzu, które samotne było i opuszczone, bo snać wszyscy domownicy gromadzili się już do wieczerzy. Chodząc tak, dziwne i rzewne miałem myśli i nie mogłem się oprzeć smutkowi...
Z podwórza widać było wieś całą, jak dokoła wiankiem chat otaczała dwór pański. Noc była