Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/63

Ta strona została uwierzytelniona.

rozparło od wzruszenia, oczy od łez i zdumienia mrokiem mi zaszły... Myślałem, że to sen na jawie, że to mara jakaś złudliwa, przywidzenie jakieś cudowne. Odstąpiłem od okna, aby się rozglądnąć dokoła, i obudzić się ze snu, jeśli to sen był tylko. Gdy tak trę czoło, i patrzę na podwórze, aby się opamiętać, widzę, jak jeden domownik wiedzie moje konie ku stajniom, a drugi idzie do mnie.
— Słuchaj Wasze! — zawołałem do sługi — kto w tym dworze mieszka?
— Pan Narwoj! — odpowiada.
— Kto taki? — pytam raz jeszcze, nie wierząc uszom moim.
On powtarza raz jeszcze nazwisko wyraźnie.
— Czy dawno tu mieszka już pan Narwoj? — pytałem dalej.
— Przed sześciu laty tu przybył. Wieś ta należała do pani podczaszyny Żołyńskiej, a ta przed śmiercią, lat temu siedem, zapisała ją panu Narwojowi, który był jej krewnym bliskim podobno.
Nie było tedy już żadnej wątpliwości. To nie był sen, ale prawda. Moja rodzina cała o kilka kroków była odemnie. Cudowne zrządzenie Opatrzności dozwoliło mi ją odnaleźć w niespodziewany i dziwny sposób! Ciągle jeszcze jakoby bezprzytomny nie sprzeciwiałem się temu, aby moje konie odprowadzono do stajni, bo w tej chwili zapomniałem o wszystkiem, o moim jeńcu, o hauptwachu, o panu oberszcie Koggeritzu...
Gdy tak stoję i daremnie chcę uspokoić biedne moje serce i w ład wprowadzić myśli, słyszę kroki