Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/74

Ta strona została uwierzytelniona.

mentach i polowych obozach, o wielkich bataljach i drobnych potyczkach, w których się bywało, o królu Frycu, jako mnie pod Lowositz klepał po ramieniu, forsztelując pułkownikowi do rangi, gdym dwie armaty austrjackie jeszcze gorące wziął moim plutonem, o straszliwościach wojny i przeróżnych wypadkach żołnierskiego życia.
Tak ich przy tem ognisku wszystkich widzę, jakby tu byli przedemną, choć temu lat pięćdziesiąt z okładem: i matkę moją drogą, jak tuż koło mnie siedząc, oczu swych ze mnie nie zdejmuje ani na chwilę, i rodzica, jak słuchając, siwego wąsa pokręca, i Hanię przy krosnach, jednem uszkiem słuchającą mojej powieści, a drugiem słówek pana Rotnickiego, przyszłego szwagraszka mego. Toż gdym prawił tak rodzinie mojej, zdało mi się nieraz, że to, co im mówię, snem było tylko ciężkim, a nie prawdą; tak nagła a dziwna była ta zmiana losu mojego.
Blisko rok cały tak przesiedziałem w domu, nabywając znowu polskiego i szlacheckiego polerunku po pruskiej edukacji, zaprawiając sobie język do mowy ojczystej, którą sromotnie popsowałem w obcym narodzie. Nie myślałem w tym czasie o sobie, bo prawie nie było i kiedy. Zjeżdżała się codzień prawie z sąsiedztwa bracia szlachta patrzeć na mnie, jak na morskie dziwo jakie, a każdy wypytuje i ciągnie za język, abym mu też co z moich ciekawości opowiedział. Matka mi też o przyszłości ani słówkiem wspomnieć nie da, usta mi ręką zamyka i tłumaczy: