Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/85

Ta strona została uwierzytelniona.

Zjazd był wielki, a mieścina bardzo mała; w gospodach ścisk taki, że i szpilkibyś już nie wetknął nigdzie; prywatne stancje zajęte przez pp. komisarzów i plenipotentów — zgoła kłopot wielki, gdzie się pomieścić z końmi i z pachołkiem. Nareszcie żydek jakowyś wynalazł mi kwaterę na Jedlińskiem przedmieściu, w małej i starej chałupinie jakiegoś szewca — i tam się też roztasowałem, jak można było. Szukając kwatery po miasteczku, zauważałem, że mało kto prócz palestrantów chodził nie po wojskowemu, i że kędyś spojrzał, wszędy się przewijały mundury, a między niemi też i cudzoziemskie — to też z tej racji i ja umyśliłem ubrać się w mój dawny mundur pruski, który na wszelki wypadek kazałem był zapakować do tłumoka.
Wstąpiłem tedy do balwierza i kazawszy się gładko ostrzyc, bo już nie było czasu dać sobie harcop upleść po przepisie, ubrałem się w mój niebieski mundur z ponsowemi ranwersami, w sztylpy z ostrogami, przypasałem szpadę, wziąłem kapelusz i dragońskie rękawice z karwaszami — i tak z dobrą miną wyszedłem do miasta, aby się rozpatrzyć i zasięgnąć języka. Kędy spojrzeć było, wszędzie przewijały się najrozmaitsze mundury, to autoramentu cudzoziemskiego, to poważnego znaku, nawet i generałów nie brakło, choć to już byli tylko generałowie od pustego regimentu, jak to ongi nazywano, to jest tacy, co za jakimś tam uproszonym patencikiem ubierali się w czerwone fraki z grubemi złotemi szlify, a nie komenderowali nigdy i nikim, chyba przy pełnej butelce lub w gronie gospodowych konwersantów...