a nawet wesołość, ale kiedy się odwróciła na chwilę, widać było, jak ją to dużo kosztuje.
— Trzeba się prędko podźwignąć, panie Zygmuncie — rzekła po dłuższem milczeniu, i popatrzyła na chorego z takim macierzyńskim uśmiechem, jakby chciała, aby ten uśmiech spłynął na serce chorego i pokrzepił je pociechą — trzeba koniecznie, abyśmy byli zdrowi, bo będziemy mieli gości.
Zygmunt uśmiechnął się także, ale smutno.
— Będziemy mieli gości — powtórzyła hrabina, patrząc ciągle swojemi dobrotliwemi oczami na chorego — kuzynka moja dziś wieczór przyjeżdża...
— Walentyna — szepnął bardzo cicho p. Zygmunt i popatrzył na hrabinę przeciągłem spojrzeniem, w którem nie było uradowania ale jakaś wielka, czuła wdzięczność. Uśmiech na jego ustach stał się jeszcze smutniejszy i począł znikać powoli, jakby gasł, aż całkiem zniknął, tonąc w posępnej obojętności twarzy.
Teraz hrabina wstała i wyszła do drugiego pokoju. Ledwie próg przestąpiła, a łzy puściły się jej tak gęsto, że nie widziała Nasty ani lekarza ze Lwowa, który właśnie co wysiadł z powozu. Lekarz wszedł do chorego, a Nasta wysunęła się cicho na dwór i usiadła na ziemi pod progiem domu.
Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.