przez jedną krótką chwilę, wtedy, kiedy majster nazwał ją fundatorką. To fatalne słówko „sto“ padło na nią jak urwana skała i pociągnęło za sobą w dół z samego szczytu apoteozy. Leciała i leciała z wielkim zawrotem głowy, leciała na dół, w otchłań, w nicość, w kurz i błoto tego gościńca, po którym jak stary siwy koń w Jolkowym kieracie biegała codziennie ze Spasa do Smolnicy, ze Smolnicy do Spasa, rachując w drodze, ile już ma pieniędzy!
Sto reńskich!
Nasta pewnie nie umiała liczyć do stu; nie próbowała tego nigdy; i na co by jej ten zbytek arytmetycznej wiedzy; w imaginacyi nawet nie zapuszczała się tak daleko, bo to była cyfra fantastyczna, która przenosiła siłę jej imaginacyi. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, sorok, kopa — i koniec. A już najwyżej kopa, bo tak rachują snopy, tak się sprzedają jaja, i tyle idzie grajcarów na jeden srebrny reński.
Stała chwilę dobrą jak słup, nie wiedząc, jak wyjść z takiej sytuacyi. Nareszcie przyszła jej myśl zbawcza, że najlepiej będzie, kiedy ucieknie. Zwróciła się też i poczęła uciekać, ale uciekać naprawdę, bieżąc co tchu, jakby coś ukradła, tak, że kamieniarz z osłupieniem spostrzegł, że mu
Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.