Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

pier zaskrzypiał, i zmięty schowała prędko do kieszeni, a potem milcząc, zaczęła trzciną o złotej gałce kopać piasek.
Innym razem pan Zygmunt znowu siedział na ślimaku, a Nasta miała właśnie list do niego, co rzadka była rzecz, bo prawie nigdy listów nie odbierał. Znalazła go na samym krańcu od południa, tam, zkąd widać Dniestr, jak się błyszczy między siołami i górami, wygrzewając się na słońcu jak leniwy wąż, i wszystkie wzgórza, najpierw zielone, a dalej sine, a coraz dalej jeszcze więcej sine, aż w końcu prawie czarne, tylko że przecież nie smutne, bo na tem wszystkiem jakiś złoty blask leżał, że zdawało się, jakby słonko roztopiło się w powietrzu, tak, że cały świat był złoty, a znowu i nie złoty, bo taki widny, taki czysty, taki przeźroczy, że ostatni Beskid garbaty było widać daleko, daleko, aż pod Węgierszczyzną, tylko trochę już nie wyraźnie, tak jak kamień na dnie bardzo głębokiej krynicy.
Pan Zygmunt siedział przed tablicą na trzech cienkich nogach, jakiej Nasta jeszcze w życiu nie widziała, i jakby po niej pisał, a co chwila zapuszczał oczy w roztaczającą się w dal okolicę. Nasta zawahała się, nie chciała przeszkadzać, ale list trzeba było oddać, więc zbliżyła się do Zyg-