Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

modlitwy i z wyrazem błagalnym patrzyła ciągle na artystę. Potem przystąpiła nagle, i ucałowawszy mu, mimo oporu, nogi, prosiła, aby się nie gniewał, bo ma do niego prośbę.
Naście zawsze najtrudniej było o pierwsze słowo, ale skoro już raz padło, a na twarzy p. Zygmunta nie było widać zniecierpliwienia, nabrała odwagi. Równie bezładnie, ale już trochę zrozumialej, niż w onej rozmowie z kamieniarzem w Samborze, starała się wytłumaczyć, o co jej chodzi. Chciałaby mieć obraz na blasze, Najśw. Pannę, choćby niedużą, ot, choćby taką tylko, jak ten papier, i aby ta Matka Boska była z daszkiem i mogła być przybita do pnia starego jesiona, co rośnie przy drodze pod Horkawiecką górą. Ona nie chce zadarmo, broń Boże, gdzieżby śmiała! Da wszystko co ma, byle miała taki obraz.
I mówiąc ciągle, odgarnęła koszulę i wydobyła woreczek płócienny, uwiązany na szyi jak szkaplerz, i poczęła rozkręcać sznurek, a był pewnie kilkadziesiąt razy okręcony, i ręce jej ciągle się plątały, że ani rusz dostać się do skarbu. Pan Zygmunt przerwał jej tę robotę. Kazał jej schować woreczek i zapytał, dlaczego chce mieć taki obrazek i czy ślub jaki uczyniła, że chce oddać wszystek grosz tak ciężko oszczędzony? Ośmielona