Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkie instrumenta swojej funkcyi na stole zaimprowizowanym z dwóch kobylic i kawałka tarcicy, p. Krzepela i paroch zasiedli na przyniesionym od wójta zydlu i zaczęła się sesya. Cerkiew była zapełniona, ale zauważano to zaraz, że w pierwszych rzędach stali tylko ludzie, którzy niczego nie obiecywali i „niczego się nie przyjmowali“, czekając z miną pełną ciekawości na widowisko, podczas gdy najważniejsi jego aktorowie, ci właśnie, co w pogadankach mnóstwo bogatych rzeczy „nafundowali“ do nowej cerkwi, albo kryli się gdzieś z samego tyłu, albo wcale nie byli obecni. Nie była to niestety skromność zbyteczna, był to tylko dowód, że mimo chwalebnej ambicyi lokalnej natura ludzka tak samo słaba była w Busowiskach, jak wszędzie na tym Bożym świecie, i że wielką prawdę mówi przysłowie włoskie: Dal dire al fare, c’è un gran mare.
W Busowiskach zapewne nikt nie umiał po włosku, ale każdemu z fundatorów rzeczywiście tak było na sercu, jak gdyby miał teraz, jeśli już nie przebywać wpław tego morza, co leży między słowem a czynem, to przynajmniej skoczyć do wody w zimie, obiecawszy to latem. Poważna, pełna namaszczonego niemal oczekiwania twarz księdza Tarczanina, złociste guziki p. Krzepeli, duża błyszcząca blacha