dzieści... i jeszcze nie koniec; trzydzieści, trzydzieści pięć, czterdzieści i jeden!...
Na tej liczbie rachunek księdza był skończony, więcej już nie było. Gromada busowiska towarzyszyła liczeniu z otwartemi szeroko ustami, a teraz z podziwu zamknąć ich nie mogła. Djak Soroka umaczał tak głęboko pióro w kałamarzu, że nie uważał nawet, jak teraz czarne żydy, jeden po drugim, kapały na biały papier, że ich pewnie tyle było, co Naścinych papierków. Ksiądz Tarczanin milczał także i miał łzy w oczach. Nie tyle może dla wyzyskania tak ponętnej dla duszpasterza okazyi, co idąc za własnem wzruszeniem, począł mówić do zgromadzonych głosem jeszcze miększym i łagodniejszym, niż zwykle. Mówił o groszu wdowim, najmilszym Bogu w niebiesiech, pobłogosławionym przez Chrystusa Pana; mówił, że nad czynem Nasty radują się anieli i że posłużyć on powinien za przykład dla innych.
Gromada słuchała w ciszy i skruszeniu, niektórzy już głośno w pierś bić się poczęli, a ten i ów miał minę bardzo zawstydzoną. Ledwie ksiądz Tarczanin umilkł, pojawił się przed stołem djaka Dmytryk, czerwony jak burak, i „poprawił do protokółu“, że jego sygnaturka będzie właśnie za wielka do użytku ręcznego i że nawet może
Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.