Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

trzymając do góry złożone dłonie, nieruchoma jak fakir indyjski.
Pewnego dnia, już pod wieczór, zajechała przed cerkiew żółta najtyczanka p. Krzepeli, a z niej wysiadła hrabina ze Spasa, jak zawsze z trzciną o złotej gałce i w towarzystwie popielatej panny. Hrabina patrzała surowo na obraz, a czarne jej oczy bardzo były gniewne; popielata panna stała obojętnie i ziewała ukradkiem.
Tak jest, niema wątpliwości, to ona, żywcem przeniesiona na płótno przez Zygmunta. To nie Madonna, to portret kuzynki, pani Walentyny. Ten sam owal twarzy, zakreślonej czystą, prawie klasyczną linią, te same oczy, takie ciemno-niebieskie, że wydają się czarne, a w tych oczach ten sam wyraz rozmarzenia, z pod którego, jakby z pod przejrzystej mgły przebłyskiwał żywy ogień, co bardziej palił się sam w sobie niż świecił, że prawie dziwić się trzeba było, dlaczego się z tych oczu nie słyszy prysku? Tak, to te same usta pełne, zanadto pełne, jakby obrzmiały nadmiarem temperamentu i życia, i ten sam nosek dumny, któryby był skończenie piękny, gdyby jakiś nerwowy a rozkoszny rys nie alterował za każdym uśmiechem jego szlachetnej linii; te same włosy o dziwnie miękkim i ciepłym tonie, jakby starego,