żem krześle z poręczami, bielutkiego jak gołąb, z długą brodą po pas, drżącego na ciele od starości, jak listek osikowy. Ściany celi od sklepienia do podłogi okryte były obrazami, w pewnej części pędzla samego mnicha, przeważnie atoli starożytnemi dziełami czysto-bizantyńskiej szkoły, które ojciec Mitrofan wysoce cenił i skrzętnie gromadził.
Był on rzeczywiście niegdyś malarzem więcej niż dobrym; miał talent prawdziwy, podniecony exaltacyą religijną, ale jakby był wychowańcem mnichów z góry Atos i ich akademii malarskiej, zamknął całą swoją twórczość w ciasne i twarde formułki bizantyńskie, zakuł w sztywny szablon tradycyj i jakby zmumifikował. Że atoli był artystą prawdziwym i imaginacya jego szukała sobie tchu i powietrza bodaj o tyle, o ile dostawało się go przez szczeliny tego sarkofagu, w którym ją żywcem zamknięto, więc Ojciec Mitrofan próbował samoistności w jednym z rysów charakterystycznych bizantyńskiego malarstwa, a mianowicie w jego ponurej grozie. Umiał grozę tę oddawać i potęgować w dziwnie posępny i fantastyczny sposób; jego Chrystus każdy na „płaszczennicy“ był niewymownie groźny, nawet cierpieniem własnem straszny; nie chciał politowania, jakby ono
Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.