Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/106

Ta strona została przepisana.
— 102 —

Rysaki były dzielne i jak wiatr szybkie; na trzask batoga i okrzyk znany woźnicy kładły się niemal w biegu, a bryka szalonym pędem toczyła się po nierównej drodze.
Tentent koni i okrzyki jeźdźców, których Szachin uważał za pogoń, oddalały się coraz bardziej, słabły, aż nareszcie umilkły zupełnie.
Pogoń widocznie albo została znacznie w tyle, albo przewidując bezskuteczną gonitwę, wróciła ku miastu... Szachin ufał jednak więcej szybkości swych koni, niż szczęściu, i nie zwolnił pędu. Jechał w kierunku ku Brodom.
Lwów został już kilka mil w tyle, a Szachin ciągle nawoływał na rysaki, pobudzając je do biegu. Tymczasem wczesny świt letni rozpraszać począł ciemności nocy i zrumienił swym blaskiem niebo.
Konie zmęczone poczęły ustawać, a Szachin, czując się coraz bezpieczniejszym, nie napędzał ich już tak zawzięcie. Obrócił się do swych towarzyszy, dwóch silnych, wysokich postaci, i zapytał:
— Co robi Watażka?