Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/120

Ta strona została przepisana.
— 116 —

możliwego niebezpieczeństwa wstrzymywała go znowu.
— A jeśli to zasadzka jaka?... — rozważał młody oficer — jeśli przypadnie być ofiarą tej dziwnej, niejasnej, tajemniczej sprawy?... Ten Szachin zdaje mi się należeć do ludzi, którzy potrafią być straszliwymi...
Wahanie to nie trwało jednak długo. Fogelwander był z natury mężnym i nieustraszonym, cała ta tajemnicza intryga draźniła mocno jego ciekawość, a możliwe niebezpieczeństwo dodawało przygodzie tylko nowego uroku.
Fogelwander przypasał szpadę i spróbował, czy klinga suwa się lekko w pochwie. Potem wydobył dwie małe, ostro nabyte krócice, opatrzył dobrze panewki, spróbował kurków, i włożył je do kieszeni koleta.
Tak uzbrojony udał się na miejsce oznaczone przez Szachina.
Gospoda, w której stanął kwaterą Fogelwander, znajdowała się już prawie na końcu miasta, na tak zwanym podówczas trakcie lwowskim. Tuż naprzeciw gospody prowadziła w bok uliczka