tylko widział przed sobą niewyraźne zarysy postaci Szachina, który przed nim kroczył. W drodze tej przekonał się Fogelwander, że korytarze te zazwyczaj musiały być oświetlone okienkami; uważał bowiem niejednokrotnie, jak światło przez szczeliny zasłon i okiennic dobywało się skąpemi strugami...
Szachin się zatrzymał nareszcie. Stanął przed jakiemiś drzwiami i z dziwnemi przestankami, do nich zapukał, tak, jakby dawał umówiony znak tajemniczy. Drzwi się otworzyły i blask dzienny zajaśniał przed Fogelwandrem. Weszli do małego pokoju, w którym nie było nikogo. Osoba, która drzwi otworzyła, zniknęła gdzieś, jak duch bez śladu.
Szachin zamknął drzwi za Fogelwandrem i zatrzymał go na środku pokoju.
Fogelwander znalazłszy się nareszcie wśród światła, odetchnął swobodniej i rzekł tonem wyrzutu do Szachina:
— Jakimże przeklętym labiryntem prowadziłeś mnie tutaj! Nie musisz mieć wiele gości, jeżeli wszystkich przyjmujesz w tej ciemnej otchłani!...
— Do niezwykłego celu niezwykła
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/124
Ta strona została przepisana.
— 120 —