zamknęły i Fogelwander znalazł się znowu sam z handlarzem dusz...
Z po za drzwi odezwał się znowu głośny okrzyk, wołający rozpaczliwie o pomoc. Potem słychać było szamotanie, i krzyk dalszy został stłumiony...
Wyrwał swe ramię z dłoni Szachina i wydobył szpadę...
— Puść mnie! — zawołał groźnie — w tym pokoju ukrywa się zbrodnia!
I chciał się rzucić na Szachina.
Szachin stał spokojnie, zasłaniając barkami swemi drzwi do drugiego pokoju. W rękach jego błysnęły dwa pistolety, oba zwrócone w pierś oficera...
— Milcz pan — rzekł Szachin zimno, spokojnie i cicho, ale ze straszliwym naciskiem — milcz pan, na Boga, bo inaczej stopa twoja nie wyjdzie ztąd nigdy...
— Spojrzyj pan tylko... — dodał wskazując palcem w głąb pokoju...
Dwóch wysokich barczystych pachołków Szachina stało po.obu bokach Fogelwandra, a każdy z nich trzymał w ręku krucicę z odciągniętym kurkiem, kierując lufę w samą głowę oficera...
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/133
Ta strona została przepisana.
— 129 —