ny, przytłumiło w młodym oficerze rozwagę.
— Być może, że padnę, Szachin! — zawołał — ale na twoim trupie! Kto jest owa dziewczyna, nikczemniku? Ona błagała mnie o ratunek, ja muszę pośpieszyć z pomocą...
— Panie kapitanie — odezwał się Szachin spokojnie, jakby chciał zreflektować zapaleńca — tym sposobem i siebie pan zgubisz i jej nie wyratujesz... Jeżeli ją pan chcesz uwolnić z mojej mocy, łatwo to panu przyjdzie, bez groźby, ber, gwałtu, bez krwi niepotrzebnej.
I Szachin posunął się trochę naprzód ku oficerowi, nie spuszczając jednak dłoni z pistoletu.
— Panie kapitanie, po co było tego krzyku i gniewu? — rzekł półszeptem ja się pomieniam głowa za głowę...
— Jakto? — zapytał oficer, jakby nic pojmował jeszcze słów Szachina.
— Trokim do mnie ona, do pana należy. A teraz zgoda?
— Zgoda! — zawołał Fogelwander bez namysłu.
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/136
Ta strona została przepisana.
— 132 —