sanego wypadku, w razie gdyby wyzdrowiał, mógł teraz pozostać niejako jego wyłączną własnością. U siebie przechowywać umierającego było niepodobna.
Fogelwander znalazł się w dziwnym kłopocie.... Nagle myśl szczęśliwa zaświtała mu w głowie.
— Zanieśmy go nieopodal, do klasztoru OO. Karmelitów — rzekł do sierżanta, i poszedł naprzód.
Żołnierze szli za nim z rannym, którego Fogelwander kazał nakryć długim płaszczem. Straże szańcowe widząc rotmistrza i czterech żołnierzy, przepuszczali idących, nie patrząc nawet co dźwigają. Tak stanęli przed furtą klasztorną...
Fogelwander kazał złożyć rannego na ziemi a sam silnie dzwonić począł do furty.
W klasztorze już nie spano; oficer niedługo czekał na otwarcie.
— Muszę się natychmiast widzieć z ojcem przeorem! — rzekł rozkazującym i stanowczym tonem do przestraszonego furtyana.
— Ojciec przeor jest w chórze, w kościele, na porannych modlitwach... —
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/161
Ta strona została przepisana.
— 157 —