i opuścił głowę na poduszkę w znużeniu.
— Trzydzieści — rzekł Fogelwander.
— To wszystkie, więcej nie wziąłem z sobą.
Chwilkę Trokim odpoczywał, potem chwycił znowu nóż i pruć począł płótniankę w innem miejscu.
— I to weźcie.... — rzekł podając jakiś mały przedmiot oficerowi.
Fogelwander wziął go z rąk Trokima i przystąpił do okna. Był to pierścień złoty, którego obrączka była pogięta i w jedną niemal masse zgnieciona. W zgniecienem złocie tkwił bardzo duży kamień, o ile Fogelwander mógł ocenić, brylant najczystszej wody.
— Co mam z tem zrobić? — zapytał.
— Dobry z was pan — odparł watażka — to dla was.... To już wasze. — Ale to mało, bardzo mało, to zadatek tylko drobny. Takiego złota ja mam dużo.... dużo.... ot tak dużo....
I hajdamak podniósł obie ręce, jak mógł najwyżej.
— A takich pierścieniów i kamieni, a kraśniejszych jeszcze od tego, mnogo u mnie także, choć kwartą bierz.... Ja
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/202
Ta strona została przepisana.
— 198 —