nie ogromne, długie i głębokie, ale pochylone starością i najgorzej utrzymane. Stało już za miastem, w otwartem polu, od strony pogranicznej wioski Smólna. Bardzo dużych rozmiarów dziedziniec otaczał całe domostwo, a dziedziniec ten obwarowany był nader wysokim, widocznie bardzo troskliwie utrzymywanym parkanem, którego wierzch nabity był gęsto żelaznemi grotami.
Całe to ponure obejście było ciche i opuszczone, mimo że było to wśród białego dnia. Dziedziniec był pusty, i nigdzie na nim nie widać było ani śladu obecności ludzkiej. Domostwo wyglądało jakby wymarłe lub stojące pustkowiem. Fogelwander zbliżył się do furtki i spróbował klamki. Była zamknięta. Począł tedy silnie pukać, czekając, aż mu otworzą. Pukanie to jednak nie odniosło żadnego skutku, na podwórzu nie dawał się słyszeć krok ludzki, tylko echo ponure odpowiadało od szarych popękanych ścian saletrzarni, i groźne ochrypłe szczekanie kilku psów ozwało się z dalekiego kąta podwórza.
Fogelwander wziął do rąk szpadę
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/274
Ta strona została przepisana.
— 270 —