waszej się boję, i dla tego mnie tu widzicie. Miejcież wy się na baczności, jasny rotmistrzu; naważyła się zdrada jakaś na was. Słuchajcie tylko, co wam powiem. Od kiedy ja uciekłem ze Lwowa, chowałem się w Janezynieckiej karczmie u stróża, nim zdrowie wróciło po trosze. Wczoraj ja w nocy pod żłobem w stajni leżał, a Bimbasza koło mnie. W stajni było trzech chłopów i naradzali się ze sobą. Mnie oni nie widzieli, a ja słyszał wszystko. Jeden namawiał dwóch drugich, aby z nim dzisiaj w nocy do Kamieńca poszli, oficera jednego zabić. „Zarobicie po pięć czerwieńców — mówił — jak go żywcem weźmiemy, albo ubijemy, ale trupa przystawić trzeba.“ Słyszę ja to i nie wiele mnie to obchodzi; myślę sobie: chcą zabić oficera, — niech im na zdrowie będzie; zabił i ja już nie jednego, a oficery nas hajdamaków także nie pożałowali nigdy. Będzie jeden czerwony kabat mniej na świecie; dla djabła strata, dla nas zysk... Ot tak ja myślał sobie, ale słucham dalej, bo i jak nie słuchać, kiedy mówią sobie o dwa kroki odemnie. Tak mówi
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/349
Ta strona została przepisana.
— 345 —