wracać już nie chciał po tak uciążliwym kilkogodzinnym pochodzie.
— Porwisz — zapytał Fogelwander — czy trafisz napowrót?
— Mości rotmistrzu — odparł wachmistrz — bez znaku nie trafiłbym w żaden sposób, choć kulą w łeb... ale pokornie raportując, ot tam z dala widać czubek kamienieckiej baszty, a ja po drodze, gdzie mogłem, szablą nacinałem krzewiny, i tą marszrutą wrócimy, byle nas noc nie zaskoczyła, z respektem mówiąc, bo wtedy chyba giń w tych debrach...
— Pójdziemy więc dalej — rzekł Fogelwander — jeszcze nie ma południa, do nocy daleko jeszcze.
Szli tak może pół godziny jeszcze. Nagle pies począł się spuszczać po urwistej, nadzwyczaj stromej skale... Chłop, a za nim Fogelwander i Porwisz z największą tylko trudnością zdołali zejść za Bimbaszą. Znaleźli się w małym jarze, otoczonym dokoła wysokiemi skałami. U podnóża jednej z tych olbrzymich ścian skalistych rosły gęste, karłowate krzewy. Bimbasza wpadł między gęstwinę i zginął tam z oczu.
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/385
Ta strona została przepisana.
— 381 —