polskich owego czasu stale w Paryżu. Nim wszakże przeniósł się tam zupełnie, towarzyszyć musiał teściowi swemu do Konstantynopola, który, żegnając zawód kupiecki, musiał osobiście uporządkować swe liczne stosunki na Wschodzie.
Jechali przez Multany. Kilka mil za granicą polską zatrzymali się dla odpoczynku w nędznej gospodzie. Z dala widać było na wysokiej skale wśród ciemnych borów ponury, samotny monaster. Była to Wereżanka, Fogelwander z żoną swą i teściem ruszyli już w dalszą drogę, kiedy olbrzymi bury pies z głośnem ujadaniem wyprzedził podróżną karetę i zabiegł koniom drogę, jakby ich puścić nie chciał dalej...
— Bimbasza!... — zawołał ze zdziwieniem Fogelwander.
W tejże chwili stanęła u drzwiczek karety szczególna jakaś postać. Był to krępy mężczyzna z twarzą pełną blizn głębokich, z przenikliwemi małemi oczkami, z dużą dziką brodą. Ubrany był w brudny i poszarpany habit mnicha...
Był to Trokim watażka...
— Ho, ho! postójcie-no chwilkę —
Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/397
Ta strona została przepisana.
— 393 —